Jak wspierać samodzielność dzieci?

Historia wydarzyła się już jakiś czas temu. We wsi, w której mieszkam był bieg, w którym uczestnicy pokonują różne przeszkody. Dla dorosłych był dłuższy, a dla dzieci krótszy. W biegu dla dorosłych i dzieci liczył się udział. Na mecie każdy dostawał medal niezależnie od tego, czy był pierwszy, czy ostatni. Nie było też dekoracji zwycięzców. Każdy mógł sobie biec, jak chciał, byleby ten bieg ukończyć. Formuła zawodów, zarówno dla dzieci jak i dorosłych, zakładała, że na trasie dozwolona była pomoc w pokonywaniu przeszkód ze strony innych uczestników biegu lub kibiców.

Takie mniej więcej przeszkody były:

Zdjęcie ze strony barbarianrace.pl

Mój ówcześnie 5,5-letni syn Staś startował w biegu dla dzieci. Na sygnał startera ruszył do przodu. Pokonał pierwszą, drugą, trzecią przeszkodę. Akurat tak się złożyło, że wysunął się na prowadzenie. Dobiegł jako pierwszy do kolejnej przeszkody. Nie była łatwa do pokonania. Trzeba się było natrudzić, żeby ją przejść. Staś spróbował raz, drugi, ale nie udawało mu się jej „zaliczyć”. W międzyczasie dobiegły do niej inne dzieci.

Przy tych innych dzieciach natychmiast pojawili się ich rodzice i pomogli im tę przeszkodę pokonać. Nawet nie dawali im szansy, aby dzieci pokonały ją samodzielnie. Głównie przenieśli dzieci przez nią albo przytrzymywali, aby one z niej nie spadły.

Żeby była jasność. To było całkowicie dozwolone działanie. Pomoc była możliwa.

Ja natomiast uważałem, że przeszkodę Staś spokojnie pokona samodzielnie. Tylko, w momencie, kiedy zauważył, że inne dzieci z pomocą rodziców ją przeszły i pognały do przodu, to się załamał. Pojawiły się łzy w oczach, frustracja i poddanie się. Wściekły zrezygnował z biegu i zanosząc się płaczem odszedł.

Do dziś sytuacja nie daje mi spokoju. Czy dobrze zrobiłem? Czy powinienem mu pomóc? Czy go „zostawiłem”? Czy może dobrze chciałem, ale wyszło źle? A może ja jako jedyny zrobiłem dobrze (wiedząc, że przeszkoda jest w granicach jego możliwości), a inni rodzice wyręczyli swoje dzieci, co długoterminowo obróci się na ich niekorzyść?

Na te pytania nie znam odpowiedzi.

SZKOLNE WYŚCIGI

Jedno natomiast sobie postanowiłem. Że na przyszłość postaram się unikać podobnych sytuacji. Sytuacji, w której dzieci rywalizują z innymi dziećmi, ale mogą się wesprzeć tym, że rodzice „za nich wykonają jakieś działanie” prowadzące do tego, że będą lepsze od innych dzieci.

I tu pojawił się kłopot.

Bo taka sytuacja jest dość powszechna. To po prostu szkoła.

Teoretycznie liczy się w szkole coś innego. To, żeby się czegoś nauczyć. W biegu też teoretycznie rywalizacja nie była istotna. Liczyła się przecież zabawa i udział.

Praktycznie, w szkole mało kto się skupia na tym, żeby się czegoś nauczyć. Dla wielu nauczycieli, rodziców i dzieci istotne jest zaliczanie kolejnych klas i najlepsze stopnie. Nieważne, czy dziecko się czegoś nauczy, czy nie.

Ma mieć wysoki wynik na egzaminie końcowym. Tylko to się liczy.

POMOC W PRACACH DOMOWYCH

Często rozmawiam z rodzicami. Pytając o ich wolny czas, często otrzymuję odpowiedź, że takowego nie mają. Nie mają, ponieważ po pracy siedzą z dziećmi nad zadaniami domowymi. Im więcej dzieci mają, tym gorzej, bo więcej i dłużej trzeba nad tymi zadaniami domowymi siedzieć.

Jak takie siedzenie się odbywa? Dużo rodziców przyznaje się, że sami wykonują za dzieci prace domowe. Sami wypełniają szlaczkami zeszyty ćwiczeń, sami rysują obrazki, dyktują dzieciom do napisania jakieś zadane referaty. Przepytują dzieci z wiersza, co one na pamięć miały się nauczyć.

A jeszcze lepiej było podczas nauki zdalnej. Dzieci (tychże rodziców) twierdzą, że nauka zdalna jest super, ponieważ rodzice za nich robili sprawdziany… I nie jest to odosobniony przypadek – słyszałem to wielokrotnie od wielu osób. Wtedy też łatwo o dobre oceny.

I jeszcze jeden numer. Często rodzice, którzy sami są nauczycielami (znam też takich) przyznawali się, że tak robili. Rozumiecie – nauczyciele najpierw sami zadają prace domowe. Natomiast jak wracają do domu, to wykonują prace domowe swoich dzieci. Nie mogę się powstrzymać od obrazu, że jakiś nauczyciel (rzadko bo rzadko, ale może tak się trafić – miałem w klasie takiego kolegę) zadaje pracę domową klasie, w której jest jego dziecko. Wraca do domu, przemienia się w rodzica i sam tę pracę domową wykonuje.

A potem jeszcze stawia sobie za nią piątkę 😊

A MOŻE TO DOBRZE?

A może wcale ci rodzice nie robią źle? Przecież chronią swoje dzieci przed porażką, przed czuciem się gorzej, przed tym, że inne dzieci będą „lepsze” (z dobrymi ocenami). Dzieci nie mają w sobie mechanizmów psychologicznych pozwalających im na powiedzenie sobie – „mam to gdzieś – moja wartość nie jest zależna od ocen”.

Od małego wciskamy im do głowy, że dobre oceny, to szansa na dobrą pracę. Że lepiej jest być pierwszym na mecie niż trzydziestym ósmym. Że życie to ciągła rywalizacja, porównywanie się. Nieważne jak, masz wygrać, masz być lepszy od innych.

I wychodzą takie głupie sytuacje, że jak nie pomożesz dziecku, to narazisz je na przykrości. Jest bardzo cienka granica pomiędzy pomaganiem a wyręczaniem. Niełatwo tu o kategoryczne oceny.

CELE WYCHOWANIA

Co może pomóc w tej sytuacji, to określenie własnych celów na wychowanie dzieci. O co w tym chodzi? Drogi rodzicu, pomyśl, po co Ty wychowujesz to dziecko? Co byś chciał mu przekazać? Jakie to dziecko ma być za dwadzieścia lat? Jakim dorosłym? Jakich kompetencji chcesz je nauczyć?

I drugie pytanie. Jak w takim razie Twoje zachowania przyczyniają się do realizacji celu? Czy to, że pomagam w pracach domowych dziecku, sprawia, że zbliżasz się do celu, czy odwrotnie.

Opowiem Ci o moich celach.

Moim celem w wychowaniu dzieci jest to, aby stały się one autonomicznym podmiotem stanowiącym o sobie (to pierwszy cel) oraz żeby nie krzywdziły innych ludzi (minimalne założenie), a jak się da to nawet czyniły dobro (maksymalne założenie).

Wobec tego, brak pomocy w przypadku czynności, którą dziecko może wykonać, przyczynia się do tego, że uczy się ono, że jest w stanie to zrobić. Zbliżamy się do tego, aby było podmiotowe. Pomoc w tej czynności oddala nas od tego celu czyniąc dziecko przedmiotowym – zależnym od kogoś.


POMAGANIE INNYM

Ale ktoś może powiedzieć, że przecież pisałem o rodzicach, że są wzorem dla dzieci. Zatem, jeśli rodzic dziecku pomaga i wykonuje za nie pracę domową, to tym samym uczy je pomagania innym 😊 Dodatkowo, ważną umiejętnością jest proszenie o pomoc innych. Zatem dziecko przyjmując pomoc, uczy się także i tej kompetencji!

No i tu się robi jeszcze większy mętlik, ponieważ wkracza na scenę psychologia rozwojowa. To taka dziedzina nauki, która zajmuje się tym, w jaki sposób człowiek w ciągu swojego życia nabywa pewnych umiejętności, jak mu się zmieniają osobowość, postawy itp. Psychologia rozwojowa duży nacisk kładzie na dzieci, ponieważ dzieci są istotami, które bardzo szybko się rozwijają (czym jak wskazuje sama nazwa psychologia rozwojowa się zajmuje😊).

Psychologowie rozwojowi twierdzą, że dziecko musi przejść przez określone fazy rozwojowe.

Najczęściej te fazy wyglądają następująco:

  1. ZALEŻNOŚĆ (czyli jesteśmy zależni od opiekunów)
  2. NIEZALEŻNOŚĆ (sami się ogarniamy)
  3. WSPÓŁZALEŻNOŚĆ (ogarniamy też innych)

Według wielu psychologów rozwojowych (w tym np. Jespera Julla, którego poważam) nie da się przejść od fazy ZALEŻNOŚCI do fazy WSPÓŁZALEŻNOŚCI omijając fazę NIEZALEŻNOŚCI. Pomaganie to ewidentnie faza trzecia. Dziecko się nauczy pomagania, jeśli samo najpierw o siebie zadba. Nie da się tego przyspieszyć, jak mu sami będziemy buty sznurować.

JAK WSPIERAĆ SAMODZIELNOŚĆ?

No to jak nauczyć dzieci, żeby się same ogarniały? Łatwo napisać, trudniej zrobić. Nasz piękny system edukacyjny oddala nasze dzieci od bycia decydującym podmiotem. Wręcz przeciwnie. Dzieci mają się uczyć tego, co jest do nauczenia (podstawa programowa). Mają wykonać zadaną aktywność. Nikt się ich o zdanie, czego chcą się uczyć, nie pyta.

Jeśli za młodu przyzwyczaimy się do takich sytuacji, że jesteśmy cały czas od innych zależni, to jako dorośli będziemy te sytuacje traktować jako oczywiste. Zatem pracownicy, z którymi mam często przyjemność pracować, zwykle oczekują od szefa, że powie im, co mają robić. Szef się za to wkurza, bo oczekiwałby jakiejś inicjatywy ze strony pracowników – tego, aby byli podmiotowi. Ale jak tu być podmiotowym, kiedy całe życie byłem traktowany przedmiotowo? Jakiegoś przełącznika w głowie nie ma, co na pstryknięcie zmienia ludzi zależnych w niezależnych.

Co można w każdym razie robić?

Po pierwsze określ swoje cele wychowania. I na ich podstawie podejmuj działania. Może będziesz chciał, aby Twoje dziecko było cały czas w pierwszej fazie, czyli fazie zależności? Tak też jest OK, nic nie narzucam. Wtedy nie musisz czytać kolejnych punktów 😊

Po drugie, nie rób za dziecko tego, co ono samo może zrobić.

Po trzecie bądź uważny, bo czasem dziecko faktycznie nie może czegoś zrobić i wtedy warto pomagać. Ale lepiej od razu ucząc je tej czynności, asystując, wspierając, kiedy trzeba, a nie robiąc to za nie.

Po czwarte wyluzuj z tymi ocenami. Mówi się, że trójkowi uczniowie są szefami tych piątkowych. Nie do końca to jest tak klarowne, ale sporo sensu jest w tym twierdzeniu (analizę tego zjawiska może kiedyś opiszę).

Po piąte, unikaj konkursów i wyścigów (o tym więcej pisałem tutaj – dzieci to nie konie wyścigowe).

Po szóste pozwól na błędy. Jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz. Jak dziecko samo coś zrobi, nawet nie do końca udolnie, to lepiej niż jak Ty za nie zrobisz to perfekcyjnie.

Po siódme – okazuj im zaufanie, że dadzą radę. Jak pokażesz, że w nie wierzysz, to najczęściej one pokażą, że miałeś rację.

Po ósme – nie przywiązuj się do podanych punktów zbyt mocno. Moje dzieci potrafią sobie robić jedzenie. Ale ja i tak często za nich to robię, ponieważ jak one same sobie robią, to w kuchni jest taki bałagan, że już lepiej samemu się tym zająć.

Zatem w sumie to robię źle. Ale z drugiej strony dbam o swoją psychikę mając gdzieś dążenie do samodzielności moich dzieci. A jak moja psychika jest zadbana, to lepiej dbam też o psychikę innych (w tym moich dzieci). Ale z trzeciej strony, długoterminowo oddalam się od celu…

No i tak to jest z tym wychowaniem. Nie ma nic na pewno…